Zobacz nasze referencje >>

O ZNACZENIU I GODNOŚCI TŁUMACZA

Prelekcja wygłoszona na inauguracji Studium Przekładowego w Warszawie, w auli Uniwersytetu Warszawskiego dn. 12 III 1950 r. przez Jana Parandowskiego

Tłumacz nie cieszy się zbyt dobrą sławą. W wielu krajach uważają go za wyrobnika literackiego, a na jego pracę patrzą z lekceważeniem. Włosi wymyślili nawet przysłowie: traduttore — traditore, które zrobiło taką karierę, że często widziano w tłumaczach rodzone potomstwo Judasza i w konsekwencji opłacano ich judaszowymi srebrnikami, czyli bardzo nędznie. Na kongresie PEN-Clubu w Edynburgu, w 1934 roku, poruszono sprawę kontroli przekładów, opieki nad pracą tłumacza, jego roli w obiegu dóbr kulturalnych. Wells wzruszał ramionami: to do nas nie należy, tym się zajmuje gildia tłumaczów.

Gildia! Tak rzeczywiście nazywają się stowarzyszenia zawodowe tłumaczów w Anglii. Ta nazwa odsuwa je zdecydowanie ku związkom rzemieślniczym. Nasza delegacja przedstawiła wówczas stanowisko polskiego PEN-Clubu, który corocznymi nagrodami, pracą osobnej sekcji tłumaczów, konkursami zabiegał, niemal od początku swojego istnienia, o podniesienie poziomu tej działalności literackiej. Wywołało to wielkie zdziwienie. Okazało się, że pisarze angielscy, amerykańscy, francuscy ani nie wiedzą, jak są tłumaczeni, ani się o to nie troszczą, pewni, że zarówno współcześni, jak i klasycy ich literatur zdobywają sobie właściwy szacunek za pośrednictwem tekstów oryginalnych, które są czytane w całym świecie.

Cytuję te poglądy na dowód, że nie jest to bynajmniej ani oczywiste, ani powszechnie zrozumiałe, gdy się podejmuje taką akcję jak dzisiejsza. Lecz nasze stanowisko zwycięża nawet i w tych opornych krajach: nie bez naszego wpływu pojawiły się tam nagrody wieńczące doskonałe przekłady — opaski na książkach Cazina i Schoella (tłumacza Chłopów) prezentujące ich jako lauretów polskiego PEN-Clubu zapisały się dobrze w pamięci francuskiego świata literackiego i wydawniczego.

Niestety, sami tłumacze zbyt często poddają się losowi i z rezygnacją przyjmują to mało zaszczytne stanowisko, jakie im opinia wyznacza. Wielu z nich zachowuje się wstydliwie, nie podaje swojego nazwiska albo ukrywa je pod inicjałami, kryptonimami, jakby spełniali coś nie- obyczajnego. Tymczasem tłumacz nie jest Cyganem, włóczęgą, jakąś sierotą literacką — stoi za nim prastara i czcigodna tradycja. O tym się nigdy nie myśli, nigdy nie pamięta.

Czyż nie godzi się w poszukiwaniu początków tej tradycji dotrzeć do na wpół legendarnego Kolegium Siedemdziesięciu, których dziełem był pierwszy przekład grecki Pisma św., czyli Septuaginta? To od niej wyrusza ów wspaniały orszak tłumaczy Biblii, idący przez wieki i narody, ze św. Hieronimem na czele, autorem Wulgaty. Czyż nie należy wezwać na patrona tłumaczy zlatynizowanego Greka imieniem Livius Androni- cus, który przez swój przekład Odysei stał się ojcem literatury rzymskiej? Pierwszy wiersz tego przekładu, który nam ocaliła przygodna cytata: Virum mihi, Camena, insece versutum — mieści w sobie całą problematykę tłumaczenia. Widzimy w tych pięciu wyrazach, jak się Andronicus troszczy o ich dźwięk, odcień znaczeniowy, jak ostrożnie rusza w trop za szykiem wiersza homeryckiego, jak czasownikiem insece wpija się w sam rdzeń greckiego ennepe, jak celnie oddaje polytropon przez dziwne, a pełne uroku versutum, jak się decyduje odrzucić grecką Muzę i przywołać z gór latyńskich śpiewającą boginkę źródeł, Camenę, jak wreszcie rozstrzyga to, co najgłębiej porusza sumienie tłumacza — formę wiersza — i zamiast nie istniejącego w ówczesnej łacinie heksametru przyjmuje tradycyjny odwieczny wiersz satumijski.

Nie można się dziwić, że tylu dawnych tłumaczy znalazło zaszczytne miejsce wśród pierwszych twórców języka literackiego swoich narodów. Porając się z obcą myślą, bardziej uskrzydloną niż ta, na jaką mogło się zdobyć ich własne społeczeństwo, potykając się z obcym stylem o wysokiej i innej kulturze, szukając słów i zwrotów, ważąc się na nowe wyrazy, łamiąc się ze składnią, stawali się ci tłumacze wodzami pierwszych zdobywczych wypraw, pierwszymi triumfatorami kunsztu pisarskiego. Na ugorach naszych początków literackich kwitną Psałterze i Biblie, użyźnione szlachetnym trudem najczęściej nieznanych pracowników.

Wiadomo, jak się nieraz surowo osądza literaturę rzymską: odmawia się jej oryginalności, iskry twórczej, żywiołu. Nie ma jednak nikogo, kto by nie przyznał Rzymianom jednej zasługi — że przenieśli do nas myśl grecką. Za pośrednictwem ich języka i tylko w ten sposób mogli przemawiać przez długie wieki do umysłów Europy filozofowie greccy, z Arystotelesem na czele. Niestety, te przekłady nie były godne zaufania, często bardzo złe, pełne błędów, które mnożyły się z pokolenia na pokolenie. Nikt nie policzy niedorzeczności, które pod imieniem Arystotelesa, a później Platona, wędrowały przez długie wieki, naniesione przez tłumaczenia, gdzie zapał nie równał się ani inteligencji, ani znajomości greki. My się dziś oburzamy (zresztą najsłuszniej) na błędy tłumaczy w powieściach, błędy, które tylko drażnią lub śmieszą, a tam były błędy w pojęciach, czerwie toczące same zasady poglądu na świat, i decydowały one o sądach i postawie intelektualnej całych wieków. Z humanizmem nadszedł czas, kiedy trzeba było tę złą i zmarnowaną pracę odrabiać wiedzą i rzetelnością.

Wiedza i rzetelność — dwa hasła, przykazania naczelne w katechizmie tłumacza. Wiedza, jakiej się żąda od tłumacza, to najpierw ta podstawowa, elementarna, czyli znajomość języka oryginału. Nie może być ani powierzchowna, ani iluzoryczna. Miriady gaf, potknięć, głupstw, rozweselających oślą łąkę literatury, są tworem ludzi, którym się zdaje, że wystarczy czytać swobodnie i mówić płynnie obcym językiem, aby mieć gotowy rynsztunek do sztuki przekładu. Co dzień obija się nam o uszy zdanie: „Znam parę języków, muszę się zabrać do tłumaczenia“. Boy mówił, że kobieta, którą spotkał zawód miłosny, albo zakłada pensjonat w Zakopanem, albo tłumaczy francuskie powieści. Jeśli to prawda, jakże jest groźna dziś, gdy już nie można liczyć na założenie pensjonatu w Zakopanem!

TŁUMACZ zna język — ale jaki? Z potocznej rozmowy, z gazet, z łatwych powieści. A i tu nawet bywa często ofiarą gorzkiego złudzenia. Jakże zawodne jest z pozoru tak niefrasobliwe słówko: łatwa powieść! Łatwa powieść może mieć wyrażenia gwarowe, zwroty żartobliwe, aluzje obyczajowe, co wszystko jest zagadką dla tłumacza, któremu się tylko zdaje, że zna język swoich tekstów. Oczywiście, zawsze się czegoś nie wie, nawet najlepsi tłumacze wpadają w gorszące pomyłki, które napełniają otuchą ich mniej zdolnych kolegów. Lecz dobremu tłumaczowi zdarza się to rzadko, w chwilach znużenia, gdy przygasa ów instynkt, który go zawsze ostrzega przed niebezpieczeństwem. Jest to rodzaj podejrzliwości, nieufność wobec zwrotów pozornie niewinnych, wobec wyrazów, które, zdawałoby się, są znane jak pacierz, a które nagle w tym właśnie miejscu zdradzają się innym sensem jak porozumiewawczym mrugnięciem. W takich razach dobry tłumacz radzi się słowników, leksykonów, dzieł fachowych, innych znawców, nieraz samego życia w jego warsztatach, domach, ulicach, w miejscach pracy czy rozrywki.

Wiedza tłumacza nie może poprzestać na znajomości samego języka, musi objąć i kraj, i naród, jego historię i obyczaje, przede wszystkim zaś wejść w jak największą zażyłość z autorem, jego charakterem, jego zainteresowaniami, skłonnościami, z atmosferą intelektualną i uczuciową, w której się porusza i którą sam tworzy. Kto nie ma gruntownego wykształcenia humanistycznego, nie powinien się zabierać do takich autorów jak France, ponieważ trudno mu się ustrzec zasadzek ukrytych w nazwach, pożyczonych zwrotach, aluzjach. Znam przykład u znakomitego tłumacza, gdzie głośna w historii wczesnego cesarstwa rzymskiego osobistość zmieniła płeć i zamiast olśniewać niezwykłą u kobiety dzielnością, bez żadnego uzasadnienia pomnożyła poczet odważnych mężów. Znam zagadkowy wypadek, gdy pewien filozof, dający tłumaczenie paru fragmentów z Prousta, nie wiedział, co znaczy Elstir, i uczciwie wyspowiadał się ze swoich wątpliwości w osobnym przypisku. Lecz i Boyowi Proust wyraźnie nie odpowiadał: nie znalazł czy nie pokusił się znaleźć środków na transpozycję wspaniałej, bogatej frazy, niesionej falą monologów causeura, pełnej nawiasów, odchyleń, wtrąconych uwag, to powolnej, to prędkiej, mogącej niewątpliwie doprowadzić do rozpaczy tłumacza, ale nie zasługującej na rozbicie w drobne zdania. Tak samo nikt, kto nigdy nie polował, nie znajdzie w sobie animuszu do narracji myśliwskiej.

Zresztą najłatwiejsza powieść z innej epoki wymaga studiów. Stroje, przedmioty codziennego użytku, środki komunikacyjne, zwyczaje — wszelkie realia minionego czasu muszą być dokładnie zrozumiane, widziane przez tłumacza, jeśli ma on je oddać należycie. Dawniej nie łamano sobie nad tym głowy. Tłumaczenia sprzed stu lat były najczęściej adaptacjami albo parafrazami, robionymi z dowolnością, która nas gorszy i oburza. Minęły te dobroduszne czasy, kiedy się nie patrzyło tłumaczowi na ręce, kiedy mógł on bez ujmy dla siebie przeskakiwać każde trudne wyrażenie, każdy niezrozumiały ustęp, skracać, opuszczać albo dodawać, zmieniać, uzupełniać według fantazji albo zgodnie z upodobaniami swojego wieku. Nawet najwięksi ulegali tym narowom. Fryderyk Schiller w swoim Makbecie, i tak już pełnym dowolności, połowę monologu jowialnego klucznika opuścił, a drugą połowę rozcieńczył melancholijnie- bukolicznym tekstem, uważając, że to, co jest w oryginale, nie licuje z surowością tragedii. Dowiódł tym, że można być genialnym poetą, a nie rozumieć temperamentu i wyobraźni drugiego geniusza, jednocześnie zaś, jak wielkim występkiem jest przystosowywanie cudzego utworu do swoich gustów albo do upodobań swojego czasu. Właśnie bowiem ta scena w następnym po Schillerze pokoleniu budziła szczególny podziw — odtąd pojawiały się nawet monograficzne rozprawy poświęcone słynnemu pukaniu do bramy w II akcie Makbeta.

Zwyczaj przystrajania własnymi pomysłami dzieł tłumaczonych czy to na scenie, czy w wydaniu książkowym tak był niegdyś powszechny, że dałoby się ułożyć arcyzabawny tom takich dodatków. Ilekroć tłumacz dzisiaj na to się waży, ogromnie nas oburza. Odpowiedzialność tłumacza jest bodaj większa niż twórcy. Każdemu, ostatecznie, wolno pleść głupstwa na swój rachunek, ale jest wielkim grzechem zaśmiecać czyjeś dobre imię własną niedorzecznością. Lecz nasi tłumacze miewają inne skrupuły. Jak, mianowicie, postąpić z błędami autora, z niezręcznością stylistyczną, z bezmyślną metaforą? Czy zachować się jak Sem, czy jak Cham: czy przykryć gorszącą nagość mistrza, czy ją wystawić na drwiny czytelników? Takie skrupuły nawiedzały Boya przy Balzaku.

Skrupuły tłumaczy mogą być nieraz tak drażliwe, że aż zabójcze. Nie jest to wcale gatunek ani wygasły, ani nawet rzadki tych, co sądzą, że tłumaczenie jest w ogóle niemożliwe. Do tak pesymistycznego poglądu prowadzi rozważanie zdań, słów i dźwięków obcego tekstu. Język nie jest algebrą, czyli idealnym środkiem porozumiewawczym, który dany wzór przekazuje z jednego w drugi koniec świata w nieskazitelnej i niedwuznacznej czystości. Na cóż się zda — powiadają — tłumaczenie, skoro nie tylko idiomatyzmy, ale każdy wyraz ciągnie za sobą olbrzymi bagaż historii, obrazów, skojarzeń właściwych narodowi, w którego ustach żyje, środowisku, które na nim wycisnęło swoje piętno? Przenieść go w inny język, znaczy odebrać mu wszystko. Znamienny zwrot, przysłowie oddać czymś, co je tylko przypomina — czy to nie jest fałszem? Nikt dziś nie żąda od tłumacza dosłownej wierności: kto by się o nią ubiegał, skazałby się na surową ocenę. Lecz dosłowna wierność nie tylko była w pewnych wypadkach skrupulatnie przestrzeganym obowiązkiem, ale i wnosiła do literatur narodowych niezwykłe zdobycze — mam na myśli rolę, jaką język biblijny odegrał we wszystkich językach europejskich. Nikomu jednak nie przyjdzie na myśl uciec się do tej metody w tłumaczeniu innych tekstów, zwłaszcza współczesnych. Są nawet języki jakby organicznie do tego niezdolne: rygory składni i tradycja prozy francuskiej zacierają do tego stopnia odrębności tłumaczonych na ten język autorów, że każdy z nich w jakiś sposób staje się podobny do francuskich pisarzy. U nas natomiast można zauważyć wyraźny wpływ konstrukcji stylistycznych obcych, wnikający do naszej własnej prozy za pośrednictwem tłumaczeń.

Niektórych sumień niczym nie da się zaspokoić — nawet dosłowną wiernością. Cóż począć — słyszymy — z dźwiękową wartością słów? W istocie, nie ma na to rady, zwłaszcza w poezji. Każdy wiersz ma swoją tonację, zależną od właściwości fonetycznych. A w cóż się obraca rytm prozy Flauberta, kto zdoła uszanować liczbę sylab w wyrazach, których tak starannie dobierał? Można iść jeszcze dalej. Chesterton użalał się, że nie podobna przetłumaczyć na angielskie łacińskiego ens, ponieważ odpowiadający mu being nie ma ani jednej z jego cech — sprężystości, lekkości, ostrości. Nasz „byt“ bardziej by go zadowolił.

Tu już jest kres zgryzot — można tylko złamać pióro i wyrzec się tłumaczenia, jako sztuki zdradzieckiej i niedorzecznej, albo strząsnąć ze siebie nadmiar wątpliwości w przekonaniu, że nawet ze wszystkimi ułomnościami dobre tłumaczenie jest niezastąpionym środkiem porozumienia między wiekami i narodami.

Przed wojną miałem zamiar stworzyć bibliotekę tłumaczeń, dość wyjątkową. Chciałem zwrócić się do najwybitniejszych pisarzy polskich — poetów i prozaików — by każdy z nich wybrał sobie czy to z literatury współczesnej, czy ubiegłych wieków taki utwór, który ma dlań szczególny urok, który nań oddziałał i zaważył na jego formacji twórczej, z którym jest związany bardziej niż z jakimkolwiek innym. Byłby to, jak sądzę, eksperyment wart zachodu. Takie przekłady byłyby jakby pamiętnikami osobistych przeżyć, intymnego obcowania z myślą i słowem autorów, z którymi nas łączą serdeczne związki podziwu, miłości, zgody z ich światem i tym kształtem piękna, jakie było ich tworem. Oddanie ich stylu, każdego zdania czy wiersza dokonywałoby się niejako wewnętrznie przez włókna własnej sztuki pisarskiej, oczami własnego widzenia rzeczy. Zamiar nie doszedł do skutku, ponieważ nie znalazł się wydawca dość hojny, by opłacić taką pracę, jak na to zasługiwała — może dziś ten projekt dałoby się zrealizować.

Pisarze nieraz odkładali własne prace, aby się poświęcić cudzemu dziełu, które ich urzekło, albo wprowadzić do własnej literatury ukochanego autora. Tak powstawały przedziwne przekłady, jak Giaur Byrona oddany wierszem Mickiewicza, jak Książe Niezłomny, do którego równe prawo ma Calderon i Słowacki, albo jak Poe w tłumaczeniu Baudelaire’a.

W normalnej produkcji literackiej nie można liczyć na te piękne przygody. Tam ciągłość utrzymuje nie kaprys artysty, ale to, co się nazywa zawodem i co naraża się na miano rzemiosła. Ma ono posmak uszczypliwy. Ciąży na nim wiele niedorzecznych przesądów. Nie od dziś narzuca się rehabilitacja rzemiosła literackiego i nie jest to przypadek, że wśród tytułów, jakimi nasi prelegenci określili swoje odczyty, parę razy wraca wyraz: warsztat. Jest naszą ambicją wychować, a jeśli to za wiele, przynajmniej wezwać, podnieść zawodowych tłumaczy do artyzmu, do oddania się swojej pracy z takim poświęceniem, z taką wiarą, jak to czyni artysta drżący o każdy wyraz, który może go uświetnić albo zdradzić. Żadne dzieło sztuki, wielkie czy skromne, nie rodzi się z obojętności. Rzecz, która nas nie urzeka, nie pociąga, nie przywiązuje, może być wykonana tylko w sposób mechaniczny, czyli bezduszny. Zawodowi tłumacze nieraz się skarżyli, że dostają robotę, którą przyjmują dla zarobku i której się chcą pozbyć jak najprędzej. Trudno uwierzyć, aby tego rodzaju „roboty“ spadały na człowieka ze ślepą siłą nieodwracalnego losu. Przypuszczam raczej, że wkradają się przez furtkę lekkomyślności, z jaką wielu szafuje swoim czasem i dobrym imieniem.

Genius loci podsuwa mi w tej sali słowa, które się wypowiada w ślubowaniu przy promocji doktorskiej... non sordidi lucri causa — nie dla brudnego zysku... Chcąc podnieść godność tłumacza należy i nad jego zawodem zawiesić tę samą formułę ślubowania. Zbyt często bowiem słyszało się usprawiedliwienia — jakby to mogło być usprawiedliwieniem — że ten i ów wykonał źle swoją pracę, ponieważ poganiała go konieczność zarobku, albo że z tych samych powodów przyjmował rzeczy niewarte jeg: czasu i wysiłków, liche i marne, albo znęcony wyższym honorarium brał się dc rzeczy przerastających jego możliwości, albo zgadzał się na terminy urągające zdrowemu rozsądkowi. Pośpiech to jeden z najokrutniejszych wrogów tłumacza. To on najczęściej czyni go głuchym na zwc-dr.icze podobieństwo dźwięków i ślepym na podstępy graficznego kształtu słów. a znam przykłady, gdzie wielkie zdolności pożarło prędkie i nieoględne pióro.

Od wielu lat powtarzały się skargi na los tłumaczy wyzyskiwanych nieraz z iście plantatorską bezwzględnością. Można by — gdyby to nie było zbyt bolesne — wymienić znakomite nazwiska, które przeszły przez tę niedolę, by uczcić wspomnieniem żywoty doszczętnie zgnębione w jarzmie tłumaczeń. C: zagonieni wyrobnicy pociągnęli w swoją własną zagładę i autorów, r.ieraz wielkich. Dam jeden przykład. Z początkiem XX wieku Ibsen wszedł na scenę polską. Wystawiano na gwałt jeden po drugim, wszystkie jego dramaty. Dyrekcje teatrów, zawsze jakby zaskoczone, w ostatniej chwili brały tłumaczów, jacy się nawinęli. Fama niosła, że płacono irr. po piętnaście koron od aktu. Nikt oczywiście nie myślał o norweskim oryginale:tłumaczono z niemieckich tłumaczeń, i to nie najlepszych. W tym przemiale wszystko, co u pisarza norweskiego było najwyższą precyzją, każde zdanie rozważone i ociosane w surowej dyscyplinie jego dramaturgii, cała ta słowna rzeźba duszy wpadała w tok gazeciarskiego krasomówstwa najgorszego gatunku. Stockman przemawiał głosem artykułów wstępnych w Nowej Reformie. Co przebrzmiało w teatrze, utrwaliło się w żółtych tomikach Biblioteki Zuckerkandla, żłobiąc w tysiącach umysłów karykaturalny obraz wielkiego pisarza, który i nadal w Polsce jest nieznany.

W podobnych występkach sprzymierzał się wyzysk z biedą, czasem ignorancja spiskowała z niesumiennością. Zanim Aniela Zagórska wprowadziła Conrada do literatury polskiej, a swoją zasługę na czoło listy laureatów naszego PEN-Clubu, warto się przyjrzeć, w jakiej postaci Lord Jim zawitał do nas około roku 1910. To arcydzieło subtelnej i głębokiej analizy psychologicznej, wy tkane na tle najczulej współżyjącej z człowiekiem przyrody, zostało odarte ze wszystkich czarów i poszarpane z barbarzyńską samowolą.

Tłumaczenie z tłumaczenia powinno być napiętnowane, a tymczasem spotyka się nieraz z pobłażliwością. Usprawiedliwia się tych, co za pośrednictwem przekładów angielskich, francuskich czy niemieckich przynoszą nam echo poezji perskiej, indyjskiej, chińskiej, japońskiej. Spotyka się tam nazwiska ludzi zasłużonych, świetnych poetów. Czytelnicy przyjmują takie książki z dobrą wiarą, sądzą, że przemawia do nich Gilgamesz czy Mahabharata, i nie wiedzą, jak dalece są oszukiwani. Mówię z własnego doświadczenia, a moim uwodzicielem był Antoni Lange. Zainicjował on około roku 1913 kolekcję pt. Epos, z ambitną obietnicą, że da w niej wszystkie arcydzieła epiki świata. W pierwszym tomie był jego własny przekład eposu babilońskiego Enuma Elisz. Nabyłem go zaraz i czytałem z wielką pokorą, osładzając sobie dni poprzedzające maturę. Lecz w kilka miesięcy później prof. Mojżesz Schorr otworzył mi oczy. Znakomity orientalista czytał z garstką swoich słuchaczy (należałem do najpilniejszych) ten właśnie poemat, posługując się oryginałem. Cóż zostało u Langego z tych tekstów? Co zdołało przesiąknąć przez filtr francuskiego przekładu porównywanego z angielskim? Wyniosłem z tych godzin żałosne wspomnienie o pracy Langego.

Lecz mówią nam: co począć, jeśli nie ma u nas ludzi znających te zamierzchłe lub dalekie języki? Jeśli ich w istocie nie ma — a zazwyczaj tylko się ich nie dostrzega — nie widzę innej rady niż czekać, aż się narodzą, a jeśli to będą uczeni, nieporadni w pracy literackiej, należy ich stowarzyszyć z pisarzami, którzy im użyczą pomocy. Lecz oto dziś zaczynają się pojawiać takie przekłady z przekładów, które nie mają na swoje usprawiedliwienie ani tysięcy lat w czasie, ani tysięcy kilometrów przestrzeni :okazuje się, że język holenderski czy Portugalski daje prawo do postępowania z autorami tych narodów tak, jak się postępuje z folklorem polinezyjskim. Żaden tłumacz nie powinien się podejmować takiej roboty ani wydawca jej narzucać.

Nie raz i nie lekko został w naszej literaturze doświadczony antyk klasyczny, główny filar wszelkiej kultury literackiej. Zaintonowany przez Kochanowskiego mistrzowskim fragmentem Iliady, ten śpiew, roz- na stulecia, zeszedł od razu na dyszkanty i falsety. Cóż się tam nie wyrabiało! Któż nie zadrży na imię Jacka Idziego Przybylskiego, który się pastwił nad poetami starożytnymi! Jakiż lęk budzi Bronikowski, który jasność Platona zdołał tak zaciemnić, że można go zrozumieć tylko z po- — :ca oryginału! W gablocie kuriozów spoczywa częściowy przekład Iliady sktawą w gwarze podhalańskiej. Niezrównany Czubek zasila nieustanna- humor literacki cytatami ze swoich przekładów. Sztafetami przez po- irlenia mknął długi szereg zacnych filologów, którzy lata emerytury, lazzzast podlewać bratki w ogródku, oddawali Ajschylosowi i Sofoklesowi, l_zza: się beznadziejnie, że pół wieku obcowania z gramatyką i słowni- daje klucz do sezamu poezji. Na szczęście rehabilitowali te dziwactwa i pomyłki tłumacze z prawdziwego zdarzenia, którym niejedno dzieło antyczne zawdzięcza życie w naszej kulturze. Ani wiedza, ani rzetelność nie wystarczą, mogą nawet prowadzić do smutnych rozczarowań. Tłumacz, jeśli ma być godny swoich autorów, nie może się obywać bez własnych zdolności twórczych, bez inwencji, wyobraźni, polotu, taktu, subtelności tak samo, jak nie może poprzestać na tym szczupłym zasobie wyrazów, który wystarcza w życiu codziennym, ani na tej składni, jaka dogadza powszednim banałom. Musi być artystą słowa wnikającym w jego dziwne, niepokojące, urocze tajemnice... Ileż to piękna czeka na ich skupiony trud, by przyjść do nas ze swoją złocistą wieścią! I jakże piękny jest sam trud! Pochylić się nad dziełem człowieka z innej epoki, innego narodu, wsłuchać się w tętno jego myśli, a potem śledzić ich bieg wśród słów i zwrotów ukształtowanych przez inne prawa, wierzenia, obyczaje, niesionych inną melodią dźwięków — to przedziwne zdarzenie, niezwykła i oszałamiająca przygoda. Uskrzydlone chwile ważą się nad wyborem rytmu, nad kadencją zdań, nad decyzją, która spośród dziesięciu synonimów złowi ten właśnie, co uczyni obcy utwór zrozumiałym, nie odbierając mu jego odrębności, i da mu nowe życie: nie automatu, ale istoty jakby zrodzonej w swobodzie twórczego wysiłku. Tłumacz zdobywa sobie najwyższą godność wtedy, gdy jest świadom swojej misji szlachetnego pośrednika w wymianie dóbr, którymi wieki narody nawzajem się obdzielają, gdy rozumie swoje znaczenie w życiu umysłowym, gdy kierują nim te same ukochania i ambicje, te same wahania, refleksje i niepokoje, jakim ulega pióro twórcy, i gdy ma tę samą wiarę, że pracuje nad czymś niezbędnym i niezniszczalnym, godnym szacunku i – sławy.

TELEFON CAŁODOBOWY

tel.: 537 123 000

biuro@centrum-tlumaczen.pl